niedziela, 17 marca 2013

SOBOTA



w sobotę przestawiłam się na dawny tryb. tak być nie może.
te francuskie czekoladowe trufle...
nie nie nie!
byłam na basenie. to było dość spontaniczne.wzięłam płetwy,zapakowałam się do torby i oznajmiłam, że idę pływać.
2 godziny w wodzie były bardzo przyjemne. Nie mogę się odżywiać tak jak to robiłam wczoraj i dzisiaj rano. To nie doprowadzi mnie do sukcesu, muszę zacisnąć pas i ogarnąć swój mózg. Potrafię wyrzymać wiele innych gorszych rzeczy, a to wydaje się być bardzo proste. trzeba tylko bardzo, bardzo, bardzo chcieć.
mam 41 dni...do dzieła.

piątek, 15 marca 2013

PIERWSZE TRZY DNI




W środę i czwartek trzymałam się tego, co miałam w głowie.
woda - woda - woda, zdrowe jedzienie -zdrowe jedzienie - zdrowe jedzenie.
i tak w kółko. robiłam A6W i bosksowałam w lustro ciężarkami. mam ten fart i niefart zarazem,
że BARDZO ŁATWO mi przytyć, ale z chudnięciem też nie ma problemu..
tylko zawsze łatwiej się spaść jak świnia i tutaj problem :)
czuje się lżejsza jedząć tak jak jem teraz, ale strasznie trudno czasami nad sobą zapanować.
dzisiaj chyba zrozumiałam co to jest pragnienie, jak doleciał do mnie zapach najsłodszej czekolady na świecie,
to w mózgu zaczęła mi się walka. i to taka konkretna. myśli mi się biły: TAK NIE TAK NIE TAK NIE TAK.
przegrałam -.- , potem znowu przegrałam -.-, potem znowu przegrałam!
nie robię tragedii, bo wiem, że spęłnię to, co sobie postanowiłam.
MUSZĘ, MUSZĘ, MUSZĘ!



Dzisiaj zapisałam się do fryzjera! :D chociaż tyle z życia


wtorek, 12 marca 2013

START





mamy 12 marca 2013 rok, dokładnie mówiąc wtorek. idzie wiosna,
a za oknem śnieg, który dalej podtrzymuje uczucie zimy.
ciemnej, złej zimy. przynajmniej dla mnie.
mam wrażenie, że nic się nie zmienia. ludzie wydają mi odlegli, jacyś tacy za mgłą. 
wszystko wydaje się jakby nie było dla mnie. jakbym nie powinna tu być, jakbym nie pasowała.
najgorsze jest to, że zaczynam się przyzwyczajać. przyzwyczajanie się do tego,
 że wszystko wypada mi z rąk nie prowadzi do niczego dobrego..
chwytam się ludzi, którym nie ufam w stu procentach. oni są, ale w każdej chwili wiem i widzę,
że mogą zniknąć i zapomnieć o mnie. codzienne balansowanie na granicy.

dobra, bezsensowne pisanie nostaligii do samej siebie jest trochę dziwne, ale w moim jakże uroczym domu
trzymanie prawdziwego pamiętnika jest... zwyczajnie niebezpieczne. :)
(ludzie, którzy mają wścibskich członków rodziny zrozumieliby.)
dlatego postanowiłam zniszczyć tamten pamiętnik, a rozpocząć pisanie mojego prywatnego blogo-żalo-spota,
w którym będę sobie sama dawać kopniaki w swój tłusty tyłek.

ogólnie chodzi o to, że chcę się pozbyć mojego tłuszczu, który ma podłoże..depresyjne?
nie wiem jak to nazwać: wpieprzanie ze smutku, lodówka=przyjaciel, dla złamanego serca pocieszeniem żarcie.
możliwe, że mam coś z głową, ale też możliwe, że mam siłę pozbyć się tego strasznego sadła, które wpędza mnie w czarną otchłań. wiele razy próbowałam, ale cały czas coś mnie zatrzymywało, mówiłam sobie "będę miała czas na odchudzanie, teraz mogę się napchać czekoladą". to były największe błędy jakie mogłam popełniać. i tak o to, w dniu dzisiejszym wbijam na wagę, a  tam (przy wzroście 1.68cm) 67,9 kg! nasunęło mi się tylko..."JA PIER***E, CO JA ZROBIŁAM", leciutko mówiąc. nie wiedziałam, że jest tak źle! bardzo, bardzo źle!  W tamtym roku w maju moja waga wynosiła 63 (też mnie to denerwowało). Ale +5kg  jako wisienka na torcie przypieczętowało moje wkurwienie. można to nazwać zaawansowaną "ciążą spożywczą".  muszę przejść metamorfozę, muszę pokonać tego sadłowego potwora i udowodnić sobie i całemu światu, że jestem SILNA I ZAJEBISTA. dietami, ćwiczeniami, głodówkami. zrobię wszystko, tylko niech połowa mnie zniknie! to mój cel.





DZIEŃ 1:
waga - 67,9kg (o,zgrozo!)
cel - 65kg (na początek)